Twarze Miłosierdzia

Cóż mogę powiedzieć o Światowych Dniach Młodzieży? Było głośno, tłumnie, radośnie i gorąco. Atmosfera dożynkowa, jak stwierdziła jedna z uczestniczek wyjazdu. Niezbyt zachęcająca do skupienia i modlitewnej refleksji. Kto pragnie spotkania z Bogiem sam na sam, ten raczej tego tu nie znajdzie. Przynajmniej ja nie znalazłam. Co nie znaczy jednak, że Boga w czasie Światowych Dni Młodzieży nie było. Owszem był. Tyle, że rozproszony. Może właśnie dlatego tak trudno było Go nieraz wypatrzeć i usłyszeć w tym rozgardiaszu. Bóg był rozproszony w ludziach.

Podróżnych w dom przyjąć.

Nasz nocleg znajdował się w Wiśniowej, niewielkiej wsi w powiecie myślenickim. Mieszkaliśmy w dwóch miejscach: w Gminnym Ośrodku Wypoczynkowym Lubomir oraz w domu rekolekcyjnym. Oprócz nas w Wiśniowej mieszkała jeszcze grupa niemieckojęzyczna, która nocowała w szkole. W sumie było nas tysiąc osób. We wtorek włodarze i mieszkańcy gminy przygotowali dla nas festyn. Były śpiewy, orkiestra, tańce do wieczora, mecze piłki nożnej i siatkowej, zwiedzanie miejscowych atrakcji, darmowe jedzenie: kiełbaski z grilla, chleb ze smalcem, ogóreczki, placki, butelki z wodą, jabłka papierówki. Nikt nie chodził głodny. Nikt nie był spragniony. Wszyscy się do nas uśmiechali, zagadywali, zachęcali do kosztowania przysmaków: a może jeszcze serniczek? a może chleba do kiełbasy? Nasi gospodarze zniewalali nas swoją życzliwością.
I to było Miłosierdzie.

Strapionych pocieszać

Czwartek. Przywitanie papieża. Stoimy w okropnie długiej kolejce do wejścia na sektory. Ścisk jest iście niemiłosierny. Z powodu prących zewsząd ludzi nasza grupa została rozdzielona. Czołu kolumny udało się wejść na sektor. Reszta stoi. Służby zamknęły przejście. Nikogo nie wpuszczają. Nie mają pozwolenia. Nie wiedzą, kiedy sytuacja się zmieni. Nie mamy pewności, czy uda nam się wejść na sektor. Nastroje są okropne. Z powodu tłoku ludzie zaczynają mdleć. Co chwila przybiega służba medyczna. Zemdlała również jedna dziewczyna z naszej grupy. Ludzie zaczynają robić się coraz nieprzyjemniejsi. Jakaś kobieta awanturuje się z policjantami. Zaczynają padać słowa: idiots!, what happened?!, open the door!!! Na twarzach pielgrzymów z Chin widzę spływające łzy. Przylecieli z tak daleka… Sama jestem wściekła i zmęczona. To zupełnie bezsensu. Dlaczego nie chcą nas wpuścić?! Co oni sobie wyobrażają? Zwykły absurd!!!
W pewnym momencie tłum wypluwa z siebie ją – drobną, ciemnowłosą kobietę – Koreankę Adelę. Adelę roześmianą. Adelę próbującą śpiewać hymn Światowych Dni Młodzieży po polsku. Adelę, która rozdaje nam swoje wizytówki, a potem cukierki i uczy mówić po koreańsku „cześć”. An Nyong Ha Se Yo! Nie wiem, jak bym to wytrzymała, gdyby nie Adela, której uśmiech był zwyczajnie zaraźliwy.
I to było Miłosierdzie.

Głodnych nakarmić

W piątek wyjechaliśmy na Błonia, żeby wziąć udział w Drodze Krzyżowej. Najpierw mieliśmy spotkanie z biskupem gorzowskim Tadeuszem Lityńskim, później o godzinie 12.00 zjedliśmy obiad. Po posiłku ruszyliśmy do Krakowa. Droga Krzyżowa zaczynała się o godzinie 19.00. Jak dla mnie był to najciekawszy punkt programu ŚDM. Czas w którym można było się wyciszyć i poddać refleksji. Po tym wydarzeniu zostaliśmy jeszcze na koncertach. W sumie z Błoni zeszliśmy po godzinie 22.00. Cały ten czas przeżyliśmy w zasadzie…bez jedzenia. Część grupy nie usłyszała przy śniadaniu, że trzeba zrobić sobie kanapki, część zrobiła ich za mało. Suma summarum byliśmy głodni, a czekała nas jeszcze wędrówka do autobusu, a następnie jazda do ośrodka. Już byliśmy blisko wyjścia z terenu, kiedy nagle podszedł do nas chłopak i zapytał, czy jesteśmy grupą zorganizowaną. „Tak”, odpowiedzieliśmy. „To chodźcie weźcie sobie jedzenie, które nam zostało”. I tak zostaliśmy obdarowani długimi kanapkami i hot-dogami, których nie sprzedali sklepikarze. Było ich tyle, że starczyło dla każdego i nawet zostało.
I to było Miłosierdzie.

Spragnionych napoić

W sobotę ruszamy na nocne czuwanie. Idziemy w stronę Campusu Miłosierdzia. Wokół tłum ludzi ze wszystkich chyba narodów. Z nieba leje się żar. Rozgrzany asfalt parzy. Posuwamy się w tempie dwóch kilometrów na godzinę. Na grzbietach plecaki obładowane śpiworami, karimatami, butelkami z wodą, jedzeniem. Do celu sześć kilometrów. Jest ciężko.
W pewnym momencie przechodzimy przez wieś. Zza zakrętu nagle pojawia się niesamowity widok. Na szczycie muru okalającym posesję siedzi mężczyzna, który wesoło macha nogami w powietrzu. W ręku trzyma długą, czarną dyszę od myjki ciśnieniowej, która wycelowana jest na pielgrzymów. Spadająca na nas delikatna, zimna mgiełka wydaje się cudem. Zgotowaliśmy panu głośne owacje. „Dzię-ku-je-my! Dzię-ku-je-my!”, skandowaliśmy. Grupa czarnoskórych pielgrzymów, idąca za nami również podchwyciła. „Czie-ku-je-my! Czie-ku-je-my!” Pan od myjki uśmiechał się od ucha do ucha. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, jak wielką rzecz zrobił dla nas tak małym gestem.
I to było Miłosierdzie.

Tak wyglądały moje Światowe Dni Młodzieży. Na pewno każdy z uczestników zapamiętał je inaczej. Dla mnie mają one twarz nie papieża Franciszka czy arcybiskupów, ale twarz mieszkańców Wiśniowej, pana polewacza, Koreanki Adeli, chłopaka od kanapek, roześmianych policjantów, którzy puszczali nam muzykę z radiowozów, naszych animatorów organizatorów – wyczerpanych pracą, lecz wciąż gotowych do nowych poświęceń, i kilku innych osób, których tu nie wymieniłam.

Błogosławieni miłosierni albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Chwała Panu!

Agata